9:00.
Kolejny dzień w biurze. Przychodzisz na 9:00. Wiesz, że wyjdziesz o 17:00. Wiesz, co masz robić i jakie zadania Cię czekają. Stoisz w progu „open space” i… nie pamiętasz, jak się tam znalazłeś. Widzisz tylko kolegów i koleżanki, którzy albo już zaczęli pracę, albo właśnie kończą swoją zmianę i zaraz stąd wyjdą. Mimo, że nie wiesz, jak się tu znalazłeś, to doskonale wiesz, co masz robić. Czujesz, jakby zakres zadań był wyryty w Twojej głowie i wręcz odruchowo wiesz, gdzie się udać, co zrobić, komu to potem złożyć raport.
Poniekąd niechcący w trakcie dnia zadajesz sobie pytanie: „po co ja to robię?”. Przez moment dotykasz czegoś głębszego, sedna sprawy i sensu pracy. Ale za chwilę z tego rezygnujesz. Masz przecież jeszcze tyle pracy do wykonania.
W sumie, jeśli tylko wyrobisz kwartalną normę, zostaniesz nagrodzony pożądanymi przez Ciebie gadżetami albo otrzymasz dostęp do wyjątkowych aktywności (np. impreza z goframi… Dziwne? Niebawem wszystko sie wyjaśni.)
Gorzej, jeśli w pracy się zbuntujesz. Wykażesz oznaki samodzielnego myślenia albo (nie daj Boże!) inicjatywy. Przed chwilą była marchewka, czas zatem na kij. Za akty niesubordynacji możesz trafić do specjalnego pokoju, w którym musisz powtarzać korporacyjne formułki tak długo, aż ktoś całkowicie Ci nieznany uzna, „żeś swój chłop” i możesz wracać do pracy.
17:00.
Wychodzisz z pracy. Żegnasz się ze współpracownikami, mijasz tych przychodzących. Patrzycie na siebie, niby trochę się znacie, ale tak naprawdę bardziej kojarzycie.
Stajesz przed biurem i nagle… nie pamiętasz, co jeszcze przed chwilą robiłeś w budynku, przed którym stoisz. Wiesz jednak, że czas iść do domu, bo tam czeka kolejna praca i obowiązki. Kolejny „ogród” do pielęgnacji. Kolejny czas skupienia, uwagi, poświęcenia się komuś lub czemuś. Czujesz się niby dobrze, bo wychodzisz z pracy świeży nie pamiętając, co robiłeś, ale gdzieś w dole pleców i z tyłu głowy puka nieśmiało lekkie zmęczenie. Wiesz, że tam jest i domaga się uwagi, ale ignorujesz je, ponieważ „na odpoczynek przyjdzie czas potem”.
A „potem” nigdy nie nadchodzi.
Utopia czy dystopia?
W 2022 roku platforma streamingowa Apple TV+ wypuszcza serial „Rozdzielenie”. Główny bohater, Mark (świetny w tej roli Adam Scott), poddał się zabiegowi rozdzielenia wspomnień związanych z pracą od tych związanych z życiem prywatnym. Jest dokładnie tym gościem, który stając w progu biura nie pamięta, jak się tam znalazł, a potem wychodząc z budynku, nie pamięta co w nim robił, ale wie, gdzie dalej ma zmierzać (i naprawdę jego potencjalną nagrodą za wyrobienie normy jest impreza z goframi).
W ramach świata przedstawionego zabieg rozdzielenia reklamowany jest jako utopia i koniec Twoich zmartwień. W praktyce rozdzielasz się na dwie odrębne od siebie osoby (ale nie w sensie, że klonowanie. Jestes odrębną osobą w domu, innąw pracy, ale cały czas w tym samym ciele), żeby w pracy nie przejmować się zagwozdkami życia prywatnego, a w życiu prywatnym nie przenosić zmartwień z pracy do domu (ponoć wiele osób twierdzi, że tego nie robi. Tak samo jak większość kierowców twierdzi, że należy do tej lepszej ich połowy. Co już samo w sobie jest niemożliwe 🤷🏻♂️).
Pytanie, które stawiam sobie i Tobie, to czy takie rozdzielenie, ale w prawdziwym życiu, jest osiągalne? Jeśli tak, to czy w ogóle zdrowe i warto takie podejście promować? Jeśli nie, to jaką masz alternatywę?
Spróbuję jej dla Ciebie poszukać.
Koncept 1: praca idealna.
Jest to absolutnie pierwsze, co przyszło mi do głowy. Musialem jednak następnie zdefiniować sobie pojęcie „pracy idealnej” i kolejna rzecz, która przyszła mi do głowy, to że jest ona konceptem raczej nieosiągalnym i miłym marzeniem czy też dążeniem.
Zaraz potem jednak kolejna refleksja. Bo czy na pewno?
Dla przykładu weźmy zawodowych sportowców. Większość z nich (a przynajmniej tak nam mówią lub starają się taki przekaz kreować w mediach) twierdzi, że wykonuje swoją pracę marzeń a ich życia są idealne. Pewnie między innymi dlatego miliony dzieciaków marzą o życiu zawodowego sportowca, który przecież robi to, co kocha i jeszcze mu za to płacą niemałe pieniądze. Poza tym podróże, samochody, piękni ludzie wokół i spragnieni choć grama uwagi fani. Potem te dzieciaki, i Ty też, widzą swojego ukochanego piłkarza na boisku (najczęściej w TV) zazdroszcząc poniekąd, że musi wyjść raz czy dwa razy w tygodniu na murawę, pobiegać trochę za piłką i basta. Robota zrobiona. Niby tak. Ale jednak nie.
Jak wygląda zaplecze?
Rzuć okiem na przykładowy dzień takiego piłkarza:
Poranek:
– 7:00 – 8:00 – poranna rutyna i dojazd do klubu
– 8:00 – 9:00 – śniadanie w klubie
– 9:30 – 11:00 – trening poranny
Po treningu:
– 11:30 – 13:00 – rehabilitacja i fizjoterapia w przypadku kontuzji lub utrzymanie kondycji fizycznej.
– 13:00 – 14:00 – obiad zespołowy.
Popołudnie:
– 15:00 – 17:00 – odpoczynek lub czas na indywidualne treningi. Niektórzy piłkarze mogą wybrać się na siłownię, basen lub zajęcia z trenerem osobistym.
– 17:30 – 19:00 – analiza meczów – sesja wideo z trenerem, w której omawiane są taktyki i błędy lub kolejny przeciwnik.
Wieczór:
– 19:30 – kolacja.
– 20:30 – wolny czas na odpoczynek i relaks.
Powyższe pokazuje, że praktycznie cały dzień jest zaplanowany (i to nie przez Ciebie), a poza tym w tzw. międzyczasie dochodzą jeszcze spotkania ze sztabem szkoleniowym, sponsorami, działem marketingu i mecze wyjazdowe.
Czyli bardzo dużo pracy zanim wyjdzie się trochę pobiegać na meczu.
Do tego wszystkiego w świecie gigantycznej konkurencji dochodzi nie mniej ważna od treningu regeneracja, która poniekąd bywa ważniejsza od samego treningu. W jej temacie mamy już całkowicie samodzielnych ekspertów i trenerów. Także jeżeli Twoje dziecko marzy o byciu zawodowym sportowcem, naucz je od razu, że nie ma chodzenia spać po 22 oraz podjadania między wyznaczonymi posiłkami 😉
I jeszcze na deser. Podejrzewam, że nawet przy powyższej rutynie wielu piłkarzy uważa swoje zajęcie za pracę marzeń. Ale postanowiłem spojrzeć na sprawę jeszcze szerzej i przytaczam poniżej jeszcze garść statystyk i informacji:
– czołowi gracze ligi angielskiej grają w sezonie nawet koło 70 meczów (przy założeniu, że w większości rozgrywek dochodzą do ich późnej fazy i/lub do finałów)
– daje to mniej więcej mecz co 5 dni w sezonie regularnym
– do tego w trakcie najbliższych lat dojdą nowe formaty (np. Super Liga)
– i należy oczywiście doliczyć cykliczne rozgrywki międzypaństwowe (Puchar Narodów, Mistrzostwa kontynentalne czy Mistrzostwa Świata), które potrafią dać nawet kolejne 20 meczów w roku
– w takim ujęciu średnio mecz gra się co 4 dni
Dodaj do tego opisaną wyżej rutynę i masz „pracę marzeń”. Tu trzeba się naprawdę zdrowo napracować.
Konkluzja.
Wiele osób nadal może uważać, że praca zawodowego sportowca może być pracą marzeń. Przy czym łatwo jest zapomnieć, że psychika współczesnych herosów (bo za takich czasem uważa się sportowców) nie odbiega absolutnie niczym od psychiki każdego z nas. Męczą się, przejmują życiem rodzinnym, stresują pracą, gorszym okresem na boisku, a jedno życie (praca) przeplata im się z tym drugim (życie prywatne) absolutnie nierozerwalnie.
Nie da się przekroczyć pewnego obiektywnego poziomu szczęścia, smutku, złości, euforii oraz innych emocji. Po prostu inne rzeczy u innych ludzi wywołują te same emocje w podobnym natężeniu. Co prawda ci z ciekawszą i bardziej satysfakcjonującą ich pracą pewnie mają więcej powodów do odczuwania tych pozytywnych emocji, ale to są te same emocje, co u Ciebie. I Twojej koleżanki z biurka obok.
Jak ma się to do „zwykłej”, regularnej pracy w korpo, swojej firmie lub nad swoją firmą?
Otóż taki sportowiec, mimo bycia obiektem zazdrości wielu, również ma gorsze momenty, wypala się, martwi, spada mu motywacja i czasem mu się po prostu nie chce. W tym ujęciu, w ujęciu ludzkiej psychiki po prostu, pracy idealnej nie ma, bo prawdopodobnie każdy łapie w życiu góry i dołki emocjonalne i motywacyjne. A samo to idealne już nie jest.
Dla porównania ze „zwykłą” pracą przydatne będą jeszcze dwa zestawienia.
Jeden – otóż nawet w pracy idealnej doświadcza się jedynie momentów zadowolenia (np.: w sporcie lubiane prze kogoś treningi indywidualne, a w „zwykłej” pracy spędzenie kilku godzin nad lubianym zajęciem), momentów przyjemności (np. mecz i skończenie projektu na czas), momentów euforii (np. wygranie ligi mistrzów i upragniony awans na VP). To raczej nimi przeplatane są godziny ciężkiego treningu / wytężonej pracy niż sama radość przeplatana jest ciężką robotą. Tego drugiego jest więcej.
No i dwa – wezmę dla przykładu polską piłkarską ekstraklasę i polską piłkę w ogóle:
– 18 drużyn,
– 18 zawodników w kadrze meczowej każdej drużyny, czyli 324 osoby,
– nie każda z tych osób na pewno zarabia krocie i nie każda z nich swoją pracę bezgranicznie kocha,
– poza ekstraklasą istnieje 7 niższych klas rozgrywkowych,
– wg danych PZPN opublikowanych w 2021 roku w Polsce zarejestrowanych jest 434 216 zawodników (dla porównania w Polsce mamy 626 498 zarejestrowanych wędkarzy i zastanawiam się, w której z tych dwóch grup jest więcej osób zadowolonych ze swojego zajęcia 🤔)
– odsetek piłkarzy ekstraklasy vs cała reszta to zatem 0,074%. I jak wspomniałem wyżej, nie mam pewności czy wszyscy z nich są pewni, że wykonują pracę swoich marzeń.
To brutalne zestawienie ma pokazać jaki odsetek społeczeństwa (mniej więcej oczywiście. Kalkulacja jest luźna) może liczyć na tego typu pracę. Podejrzewam, że w ujęciu regularnego biznesu może być trochę lepiej, ale pewnie kosmetycznie. Pokazuje to, że zdobycie lub wykreowanie takiej pracy jest naprawdę osiągalne dla nielicznych i choćby dlatego nie powinno się piętnować nikogo, kto twierdzi, że takiej pracy nie znalazł lub nie potrafi wykreować.
Są też plusy.
To, co jednak podoba mi się w koncepcji pracy idealnej, to fakt, że znając swoje predyspozycje, możliwości, kompetencje, ale i pragnienia oraz ambicje, można do modelu takiej pracy dążyć. Bo mam nadzieję, że w powyższego wybrzmiewa, że taka praca daje więcej (i częściej) powodów do radości i zadowolenia. Dlatego mając taką pracę pewnie o wiele łatwiej koncept takiej pracy wyśmiewać. Trochę jak wiara w koncept, że pieniądze szczęścia nie dają, kiedy ma się ich wystarczająco i ma się poniekąd przywilej powiedzenia tego.
Wierzę, że warto z idei pracy idealnej zaczerpnąć szukając swojego miejsca na ziemi. Bo minusy zawsze będą. Nawet jak nie na początku, to różowa mgła zawsze w pewnym momencie opada. Ale póki znacząco przeważają plusy i dobre emocje, które towarzyszą Ci w pracy i ze względu na pracę, tym bliżej realizacji tej idei jesteś. A to już więcej niż większość ludzi może o swojej pracy powiedzieć.
I jeszcze jedna refleksja na koniec tematu „pracy idealnej”. Prawdopodobnie jest to koncept dla większości osól nieosiągalny. Jeżeli w ogóle obiektywnie osiągalny jest. Ale już próba dążenia tą ścieżką, poszukiwanie i cieszenie się drogą, jak najbardziej. Tym bardziej jednak warto docenić, jeśli czuje się, że na takiej ścieżce się jest.
Koncept 2: work-life balance.
Z tym konceptem niespecjalnie się przyjaźnie. Wybacz zatem proszę, jeśli będę mocno sceptyczny i będzie zalatywać ode mnie negatywizmem. Spróbuję się ograniczyć. Choć prawdopodobnie polegnę.
A dlaczego tak? Ponieważ (może niesłusznie) kojarzy mi się ów koncept niebezpiecznie z ideą „rozdzielenia”. I teraz wszystko zależy od tego, jak ugryziemy definicję work-life balance. Ile osób, tyle podejść. Ale mi kojarzyło się zawsze z próbami oddzielenia życia prywatnego od zawodowego grubą krechą. Z metodami, sposobami i taką kreacją rzeczywistości wokół siebie, w której wewnątrz Ciebie żyją dwie oddzielne osoby. Tak, jakby te dwa światy się nie przenikały i nie przenosilibyśmy emocji, stanów i myśli z jednego do drugiego.
Wszystkie poradniki typu „jak po pracy odciąć się od pracy” (nie wiem czy akurat powstał jakikolwiek o takiej nazwę, ale chodzi mi o ideę) są według mnie szkodliwe, ponieważ zakładają z góry, że łączenie jednego z drugim jest niezdrowe, ale da się to zrobić, a jak nie potrafisz, to albo coś jest z Tobą nie tak, albo za mało się starasz. No toksyczne jak mało co.
Już na samo określenie „work-life balance” mam uczulenie. Bo z jednej strony chce ono sugerować, że osiągnięcie balansu jest jakąś stałą, a z drugiej przecież balans ma to do siebie, że trzeba go… aktywnie utrzymywać! W swojej istocie polega wręcz na BALANSOWANIU, czyli (za Słownikiem Języka Polskiego) „skłanianiu się na przemian ku różnym tendencjom, postawom, itd.”.
I może, ale tylko może, gdyby za czasu największej świetności koncepcji work-life balance tak było ono przedstawiane, to dzisiaj miałbym o nim inne zdanie. Ale nie mam.
Nie wspomniałem jeszcze o tym sztucznym według mnie wywoływanym poczuciu, że od pewnej godziny nie powinno się czegoś robić, bo w sumie… nie i już. Dla przykładu promowane na siłę „sztywne” godziny pracy lub publiczna chłosta, której są poddawani ludzie odpisujący na maile o godzinie 22. Zanim kogoś za to ochrzanisz, weź proszę pod uwagę, że może tak lubi. Może mu się lepiej pracuje wieczorem, gdy domownicy już śpią. A może faktycznie jest to problem ocierający się o pracoholizm? Może. Ale zapytaj zamiast łaskawie rozdawać reprymendy nie znając kontekstu.
Łatwo zapomnieć, że ludzie są różni i rzadko kiedy wpisują się w „statystycznego człowieka”, bo ów człowiek uśredniony ma to do siebie, że nie istnieje. Najlepiej chyba obrazuje to zjawisko znane Ci na pewno powiedzonko, że „statystycznie ja i mój pies mamy 3 nogi”. Idąc jeszcze chwilę dalej tym tropem, standardowe godziny pracy wymyślone są dla tzw. „rannych ptaszków”, których faktyczny pik umysłowy przypada na standardowe godziny pracy, ale cierpią na tym często pracownicy nie gorsi, ale będący raczej „sowami”, którzy to z kolei lepiej i wydajniej pracują w późniejszych godzinach. Jak zatem Twoja koleżanka sowa ma dobrze jutro pracować, jeśli zazwyczaj chodzi spać o 2 lub 3 w nocy i od 8:00 (no może od 9:00) najczęściej ma już być w biurze?
Oczywiście pamiętam, że są prace, które wymagają pewnej sztywności i nie ma zmiłuj. Ale nie o nich tu piszę i nie mam na nie pomysłu.
Konkluzja.
Czy jest zatem cokolwiek, co warto wyciągnąć dla siebie z tego konceptu? Może jedynie to, co oznacza sam balans i jego utrzymywanie. W sumie sama świadomość, że niespecjalnie zdrowym jest dążenie do osiągnięcia niezachwianej równowagi, już jest pewną przewagą i wiedzą, którą możesz przekuć na swoją korzyść. Choćby w taki sposób, że nie będziesz tego robić. Do czego zachęcam. Dla zdrowia Twojego, Twoich współpracowników, ale i rodziny.
Koncept 3: work-life integration.
Koncepcja work-life integration jest młodszą, ale bardziej dojrzałą siostrą koncepcji work-life balance. Mam wrażenie, że jest ona tym, czym miało być to drugie, ale nigdy się nie stało.
Czym się zatem siostry różnią? Tą bardziej dojrzałą opisałbym jako elastyczną i plastyczną (to nie jest to samo!), która pozwala na upłynnienie granicy między pracą a życiem osobistym. Integrują się one, co oznacza, że można angażować się w życie prywatne w trakcie pracy i odwrotnie. Szukasz tutaj harmonii i sposobów na pogodzenie obu światów i nieobrażanie się, że bezsprzecznie na siebie wpływają.
Sama koncepcja zakłada, że życie zawodowe i prywatne mogą obok siebie współistnieć, a celem jest możliwie najlepsze integrowanie tych obszarów.
I to podejście już o wiele bardziej mi się podoba. Z góry zakłada, że priorytety, możliwości, harmonogramy, potrzeby, ambicje, siły i motywacja będą się zmieniać. Nie są nienaruszalnymi stałymi, do których się dąży, a raczej daje się z siebie tyle, ile akurat masz w kontekście danego zadania, czynności czy w ogóle obszaru życia. Ponadto nie tworzysz dzięki temu w głowie obrazu życia idealnego, a raczej poznajesz i uczysz się narzędzi niezbędnych do sprawnego balansowania między różnymi, stale przenikającymi się sferami życia. A o definicji balansowania było już wyżej. Tam pasowała jak pięść do nosa, tu pasuje już trochę bardziej.
Czy to dla każdego?
Z dużym prawdopodobieństwem nie. Dla osoby słabo zorganizowanej, stale zmieniającej priorytet lub mało asertywnej może być zgubne. Taka osoba może mieć tendencję do brania na siebie zbyt wiele obowiązków lub po prostu może nie potrafić ocenić, ile dla niej to „good enough” (w każdej sferze życia).
Inne zagrożenia? Bardzo proszę, oto kilka z nich:
– Chroniczny stres wynikający z braku jasnych granic między życiem prywatnym a zawodowym.
– Brak umiejętności znalezienie czasu wolnego pomiędzy.
– Zaniedbywanie jednego z obszarów. Wyobrażam sobie, że są pewne osoby, które nie potrafią postawić granic i albo nadmiernie angażują się w pracę, albo wręcz tę pracę zaniedbują.
Konkluzja.
Wydaje mi się, że elastyczność i plastyczność tego podejścia są jego siłą. Jednak może być też pułapką dla osób nie najlepiej zorganizowanych. Co prowadzi do wniosku, że nie jest rozwiązaniem dla każdego.
Z jednej strony może dać poczucie ogromnej wolności i dowolności w doborze intensywności zajęć zawodowych i prywatnych oraz czasu ich wykonywania, z drugiej może wpędzić w wiele pułapek, w które wcale nie tak trudno wpaść. W końcu rzeczą ludzką jest unikanie zadań nieprzyjemnych i ciągota do zadań łatwych, a dających podobną satysfakcję (między innymi tak rodzi się prokrastynacja). Jeżeli chcesz zatem stosować to podejście, ostrożnie je przetestuj, sprawdź, czy nie angażujesz się zbyt mocno (według swoich standardów, ale oczywiście z uwzględnieniem preferencji rodziny i pracodawcy), w któryś obszar życia zaniedbując przy okazji ten drugi.
Połączenie.
W jaki sposób rozwija się historia Marka, głównego bohatera serialu Rozdzielenie? Otóż wraz z innymi bohaterami dąży do cofnięcia rozdzielenia, ponieważ każdy z nich (mniej lub bardziej ochoczo) w końcu zaczyna dostrzegać, że są… niekompletni (nie będę tego rozwijał na wypadek, gdybyś zdecydował się obejrzeć serial, do czego gorąco zachęcam, bo to jedna z najlepiej napisanych rzeczy ostatnich lat).
Także zarówno Mark jak i ja dochodzimy do wniosku, że warto połączyć i zintegrować swoją wersję zawodową i domową. Dopiero tak tworzy się całość. I tak samo jak w porządku jest nie mieć ani nawet nie dążyć do pracy idealnej, tak samo dobrze jest pozwalać sobie na przenikanie się tych światów, współistnienie we względnej harmonii i balansowanie między nimi tak dobrze, jak tylko potrafisz.
Odpuść sobie czasem. Choć trochę.